Kilka tygodni temu na ekrany naszych kin trafił "Sztandar chwały" - epicka produkcja w reżyserii Clinta Eastwooda opowiadająca o bitwie o wyspę Iwo Jima. Teraz na nasze ekrany trafiają "Listy z
Kilka tygodni temu na ekrany naszych kin trafił "Sztandar chwały" - epicka produkcja w reżyserii Clinta Eastwooda opowiadająca o bitwie o wyspę Iwo Jima. Teraz na nasze ekrany trafiają "Listy z Iwo Jimy" przedstawiająca tę samą bitwę z punktu widzenia już nie Amerykanów, ale Japończyków. W pierwszym filmie Clint Eastwood przedstawił historię ludzi, którzy wbrew sobie zostają ogłoszeni bohaterami i nie potrafią sobie z tym faktem poradzić. "Listy z Iwo Jimy" to opowieść o żołnierzach, którzy podczas walki dojrzewają do tego by poświęcić swoje życie za ojczyznę. Bitwa o Iwo Jimę toczyła się w lutym i marcu 1945 roku. 22 tysięczna armia japońska pod widzą generała Kuribayashiego przez kilka tygodni stawiała czoła 110 tysiącom żołnierzy amerykańskich. Do niewoli trafiło zaledwie 216 żołnierzy cesarskich. Pozostali zginęli albo od kul amerykańskich, albo popełniając masowe samobójstwa. Podstawą scenariusza trwającego ponad dwie godziny filmu stały się listy generała Kuribayashiego, które ten wysyłał do swojej żony i dzieci przez kilkadziesiąt lat. Pierwsze z nich zostały napisane jeszcze w latach 20., kiedy Kuribayashi przebywał w USA jako wysłannik rządu japońskiego. Ostatnie już na oblężonej Iwo Jimie. Dzięki nim zarówno scenarzyści jak i reżyser mogli zrozumieć osobę generała, człowieka, który świadomy przegranej zdecydował się poprowadzić swoich żołnierzy do samobójczej walki. "Żaden z was nie może zginąć, zanim nie zabije 10 żołnierzy przeciwnika" - mówi do swoich podwładnych. Przedstawiony przez Eastwooda Kuribayashi jest postacią tragiczną. Przez wiele lat mieszkał w USA, gdzie otwarcie wypowiadał się przeciwko wojnie. Kiedy jednak do niej doszło podporządkował się woli cesarza i wziął na siebie obowiązek obrony Iwo Jimy stając na przeciwko ludzi, których jeszcze nie tak dawno uważał ze swoich przyjaciół. "Listy z Iwo Jimy" są bardziej melancholijne od "Sztandaru chwały". Widzowie od początku wiedzą jaki los spotka filmowych bohaterów, a ci - świadomi ogromnej różnicy sił pomiędzy armiami - też nie mają nadziei na zwycięstwo. Z początku, kiedy szykują się do obrony wyspy narzekają, jeden z nich zostaje ukarany za "brak patriotyzmu". Z czasem jednak, kiedy sytuacja staje się coraz bardziej beznadziejna, brakuje żywności i wody, a klęska jest bardziej niż pewna znajdują w sobie siłę by zginąć zgodnie z samurajskim honorem. Co ciekawe w "Listach z Iwo Jimy" praktycznie nie widać Amerykanów. Częściej się o nich mówi, niż ich ogląda. Zamknięci w wulkanicznej górze walczą z wrogiem, którego my widzimy tylko z rzadka. Podobnie jak w "Sztandarze chwały" sceny bitwy zostały zrealizowane w monochromatycznej tonacji. Kolor pojawia się na ekranie we fragmentach retrospekcji. Dzięki temu zabiegowi sama bitwa staje się jeszcze bardziej odrealniona, okrutna. W "Listach z iwo Jimy"Clint Eastwood robi to, co zrobiło już wielu filmowców przed nim. Pokazuje, że nasi wrogowie to też ludzie, którzy padli ofiarą historii. Uwikłani w walkę, której nie rozumieją i nie popierają starają się jednak sprostać oczekiwaniom swoich przełożonych, nie chcą zawieść swojego kraju. Podpisują na siebie wyrok śmierci choć wiedzą, że nie ocali on ich kraju.